Źródło: Przemek Knap
13 Sep 2016 11:06
tagi:
Gomola Trans Airco, Cyklokarpaty, Komańcza, Dukla
O starcie w maratonie w Komańczy organizowanym przez Cyklokarpaty myślałem już od jakiegoś czasu. W tym roku tak zaplanowałem wakacje, żeby udało się pojechać choćby na krótki weekend w tę część Beskidów, gdzie być może nie ma spektakularnie długich podjazdów i karkołomnych zjazdów, ale jest za to coś innego.
Tym czymś są piękne widoki i ogromne przestrzenie, ciągnące się hen po horyzont.
Wbrew pozorom z Katowic do
Komańczy daleko nie jest. Wyjechaliśmy z domu przed siódmą rano i trochę po dziesiątej byliśmy na miejscu. Okazało się, że zapomniałem wziąć pedałów dla mojej małżonki, więc żona zamiast kibicować mi na trasie, została w Komańczy poczytać gazety.
Wybrałem dystans giga, który tylko z pozoru brzmiał groźnie, bo zaplanowany przez organizatorów dystans to zaledwie 53 kilometry. W powietrzu wisiała lekka mgiełka i jak się okazało, towarzyszyła nam przez całą trasę. Początek trasy poprowadzony był szybkim asfaltem, co spowodowało małe zagęszczenie zawodników. Po pięciu kilometrach skręciliśmy w lewo, gdzie zaczął się łagodny podjazd i jechaliśmy drogą wśród łąk i pól w kierunku Radoszyc. Niestety, widoki były trochę ograniczone z powodu zachmurzenia.
W Radoszycach wjechaliśmy na asfalt i po serpentynach poruszaliśmy się w kierunku pasma granicznego. Na granicy polsko-słowackiej skręciliśmy w prawo i przez kilka następnych kilometrów jechaliśmy na przemian po krótkich podjazdach i łatwych zjazdach.
Na Kanasiówce skręciliśmy w prawo by zjechać w kierunku Wisłoka Wielkiego i Czystogarbu. Po krótkim podjeździe, z początku asfaltem a potem szerokim szutrem, osiągnęliśmy mało wybitny szczyt Jasieniny, a już po chwili jechaliśmy wzdłuż potoku w kierunku Komańczy.
Na asfalcie dogonił mnie Miron i dojechaliśmy do rozjazdu mega-giga. Mirek skręcił już do mety, a ja wjechałem na czerwony szlak ponownie wyprowadzający na pola grzbietowe Jasieniny. Droga prowadziła delikatnie pod górę i tutaj zwróciłem uwagę jak dobrze zabezpieczono trasę. Każdy upierdliwy korzeń lub kamień został przez organizatorów oznaczony kolorową farbą. Na zjazdach oczywiście było tak samo.
Po grzbietowych polach, kierowałem się już w stronę ostatniego bufetu. Zjazd doliną potoku Jaworznik był jedynym miejscem na trasie, gdzie znalazło się trochę błota podnoszącego ogólną trudność całej zabawy.
Po ponad trzech godzinach dojechałem do mety. Czułem trochę niedosyt, bo spodziewałem się pięknych widoków, które niestety zostały ograniczone przez chmury i wiszącą wilgoć.
Nasze plany obejmowały także rowerową niedzielę, więc zostaliśmy w uroczym miejscu – prywatnym Schronisku nad Smolnikiem. Niedzielny poranek powitał nas zupełnie inaczej niż sobota, chmury odpłynęły i ukazały nam się dalekie górskie panoramy. Ponieważ Mirek pożyczył mi pedały razem z blokami, na niedzielną wycieczkę mogłem pojechać już wspólnie z Ewą. Zdecydowaliśmy się na sobotni wariant trasy mega, z małą modyfikacją.
Końcówkę zjechaliśmy odcinkiem podjazdu dystansu giga. Ten wariant wydawał mi się dużo bardziej logiczny i interesujący. Pogoda przez cały dzień utrzymała się doskonała, wynagradzając widokowe braki z soboty.
Wreszcie czuję, że jestem we właściwym miejscu. Rower, góry i niczym niezmącona przyroda. Skończyliśmy wycieczkę i kupiliśmy kilka owczych serów w jednej z licznych tutaj bacówek.
Maraton w Komańczy mogę polecić każdemu, kto szuka w górach doznań estetycznych i bezpiecznej trasy. Doskonała organizacja, świetnie zabezpieczona trasa, obficie zaopatrzone bufety, serwujące smakołyki, których próżno szukać na bardziej obleganych i popularnych maratonach, to atuty tego miejsca. Wpisuję sobie tę miejscówkę do kalendarza na przyszły rok. To absolutne „must be” na kolejne rowerowe sezony.
Maraton w Dukli został zaplanowany tydzień później. Znam tę trasę z roku 2014, więc pomyślałem, że zweryfikuję trudność i wrażenia. Ustawiłem się na starcie w sektorze bliższym końcowi niżli początkowi i niezbyt zrażony tym faktem, ruszyłem ile sił w nogach wraz z pierwszym „strzałem” spikera.
Początek trasy wiódł asfaltem, więc wyprzedzałem i jednocześnie byłem wyprzedzany do pierwszego podjazdu. Podjazd jak zwykle weryfikuje siły i umiejętności, więc stawka nieco się przerzedziła. Od tego momentu jedzie się nieco luźniej, co nie znaczy, że spokojniej.
O dziwo, trasa okazuje się względnie sucha i tam gdzie dwa lata temu było straszne błoto, teraz przejazd nie stanowi większego problemu. Dojechałem do bufetu, szybki poczęstunek i gnałem dalej. Jedno, co można powiedzieć o trasie w okolicach Dukli to to, że nie daje powodów do nudy. Szybkie szutry, tępe trawy i mozolne błota, powodują u jednych maksymalną irytację a u drugich uśmiech na twarzy. Niestety, należę do pierwszej grupy. Zdecydowanie wolę konkretne podjazdy i zjazdy. Trochę męczy mnie jazda po płaskim, ale nie było wyjścia.
Po dobrych kilkudziesięciu kilometrach otworzył się widok na pasma Beskidu Niskiego.
To był powód dla którego tutaj jestem. Potem zaczął się płaski fragment po błotnistych trawach, nic się nie zmieniło od czasu kiedy byłem tu ostatni raz. Kałuża za kałużą a błoto po osie, chociaż wydawało się, że takich warunków nie będzie. Czyli jednak Dukla nie zawodzi.
Dojechałem do bufetu umiejscowionego gdzieś na krańcach świata. Poznałem to miejsce i wiedziałem, że czeka mnie długi podjazd w pełnym słońcu. Niestety kibiców nie było, więc została samotna walka, by nie poddać się słabości. Parę osób zostawiłem w tyle i dokręcałem, żeby jeszcze urwać parę sekund na zjeździe.
Długi zjazd asfaltem wieszczył koniec przyjemności i zapowiadał ostatnią rozgrywkę. Męczący i błotnisty podjazd, a potem powolny przejazd w kierunku mety. Pewnie są tacy, którym teren nie robi różnicy i ciągną do przodu, mnie jednak takie warunki wybitnie nie leżą i tempo jazdy znacząco spadło. Jestem tu drugi raz i po raz drugi miałem dość tej zabawy. Na szczęście, wszystko co złe kiedyś się kończy. Przede mną został już tylko finałowy zjazd do mety. Jechałem praktycznie sam, trasa szeroka, asfaltowa i wreszcie można było puścić hamulce. Dwa, trzy zakręty i droga wiodła już do mety.
Po ponad pięciu godzinach jazdy wjechałem na metę. Bez strat w sprzęcie, bez urazu, bez żadnych innych problemów. Pięć godzin minęło szybko. Trasa dobrze oznakowana a pogoda nie zawiodła. Czy można chcieć czegoś więcej? To był naprawdę dobrze zorganizowany maraton. Odwiedziliśmy sporą część Beskidu Niskiego, minęliśmy parę cerkwi i przejechaliśmy przez Magurski Park Narodowy. Wspaniale widoki wynagrodziły włożony wysiłek. Czy warto? Oczywiście! Beskidzka parka – Komańcza i Dukla, to dwie obowiązkowe pozycje w sercu każdego „beskidnika”.